czwartek, 29 września 2016

CZY MOŻNA NAUCZYĆ SIĘ MIŁOŚCI?

Czy miłości można nauczyć? A dokładniej, czy miłości do zwierząt można się nauczyć? To pytanie nasunęło się mi, kiedy zastanawiałam się, jak to się stało, że jestem takim człowiekiem jakim jestem, że los zwierząt nie jest mi obojętny i w zasadzie nigdy mi nie był, a przecież masa moich rówieśników, ze wspólnego podwórka, czy szkoły ma zupełnie inną wrażliwość w tych sprawach.

Uznałam zatem, że swoje podejście do zwierząt, (a w zasadzie ogólnie do istot słabszych), zawdzięczam moim kochanym rodzicom. Przyszłam na świat w domu, w którym od urodzenia otaczały mnie psy. Pierwszym była suczka mojej Mamy – Bibi, z którą wychowywałam się pod jednym dachem do 4 roku życia. Jej wygląd wskazywał na to, że była owocem miłości wyżła szorstkowłosego i jamnika (dopowiem tylko, że miała bardzo krótkie nóżki). Opiekowała się mną, uczestniczyła w moich wyimaginowanych zabawach pt. sklep, czy sprzedaż biletów pod blatem kuchennym. Bibi niestety została uśpiona na miesiąc przed swoimi 18 urodzinami (miała raka piersi). Myślę, że moja Mama głęboko przeżyła utratę swojego najlepszego przyjaciela, który przecież był jej towarzyszem od czasów jej dzieciństwa.

Również w domu rodzinnym mojego Taty był piesio, wyszczekana, charakterna: Czkia. Czika w mieszkaniu moich dziadków miała wiklinową budę, do której jak siedziała w środku nie wolno było nawet ręki wsadzić, to był jej azyl. Nie mniej będąc dzieckiem nie bardzo miałam pojęcie o poszanowaniu przestrzeni prywatnej i bardzo lubiłam siedzieć wspólnie z Czkią w jej budzie. Dodam tylko, że „Potężna Mysz” ze mnie zawsze była, więc mieściłyśmy się bez problemu.

Kiedy byłam małym dzieckiem, pamiętam także, jak moja Mama ratowała i leczyła chore gołębie. Potrafiła usztywniać ich skrzydła i przetrzymywała je na okres rekonwalescencji na naszym balkonie. Potem je wypuszczała. To Mama zgodziła się też na zatrzymanie małego kociaka, którego wyciągnęłam z dziury pod blokiem i przyniosłam do domu. Był taki malutki, że cały mieścił się jej na dłoni, to ona go odkarmiła i zadbała o jego zdrowie. Tata w tym czasie był w kilkudniowej podróży, a o tym że mamy kota dowiedział się po fakcie, czyli po powrocie do domu. Ostatecznie kot znalazł dom na wsi.

W połowie mojej podstawówki, nasza rodzina została opiekunem pierwszego w pełni rasowego zwierzaka. Była to roczna wyżełka niemiecka, która miała być psem myśliwskim, ale panicznie bała się huku i przeznaczona została na wydanie. Znajomy rodziców przywiózł ją do naszego domu, myślałam, że po prostu z nią przyjechał w odwiedziny, ale po paru godzinach Pan sobie poszedł, a pies został…, poszliśmy na pierwszy wspólny rodzinny spacer, wspominam ten moment ze łzami wzruszenia w oczach. Pora znad Kanii (tak się nazywała) żyła z nami 3 cudowne lata, to był mój pierwszy pies, była: posuszna, radosna, kochająca, energiczna, „przytulaśna”, towarzyska, ufna i bardzo łakoma. Zabrał nam ją mięsak w wieku 4 lat. Tym razem odejście zwierzaka przeżyłam już w pełni świadomie, a co za tym idzie boleśnie.

Po odejściu Pory nastąpił czas „nigdy więcej żadnego psa”. Nie pamiętam ile dokładnie trwał, ale mając ok 13 lat pojechałam z rodzicami do schroniska na Ławicy, do którego tego dnia nas nie wpuszczono. W następstwie czego dotarliśmy na poznańską „Sielankę”, (dziś to miejsce, do którego na pewno bym się nie wybrała, oblegane przez pseudohodowców, zarabiających na rozmnażaniu zwierząt, ale niestety w tamtych czasach nie było alternatywy). Tata powiedział coś w stylu, że „tylko oglądamy”, w co mu nie uwierzyłam i zaraz pobiegłam do ślicznych rudych seterków irlandzkich. Potem Tata powiedział, że jeśli mamy mieć kolejnego psa, to Mama zadecyduje, którego ze sobą weźmiemy. Nie protestowałam – w końcu powiedział: „że będziemy mieli psa”! Mama zatrzymała się przy pani z dwoma puszystymi kulkami, z dość sporymi łapami, były rozkoszne, coś uzgodniła, a następnie skierowali mnie do wyjścia. W samochodzie otrzymałam informację, że umówiła się z panią u niej w domu po obiedzie i jeśli wszystko pójdzie ok, to pojedziemy tam i weźmiemy suczkę (drugi szczeniak był samczykiem). Pół drogi do domu ryczałam, że powinniśmy byli ją zabrać już teraz, bo na pewno ktoś inny nam ją zabierze. Po obiedzie zebraliśmy się i pojechaliśmy na miejsce. Pani pokazała nam matkę szczeniąt – piękną kaukaskę, która właśnie skończyła karmić swoje kulki, będące efektem jej romansu z bardzo skocznym owczarkiem niemieckim, (który wziął ogrodzenie 1.80 m). Wsiedliśmy z naszym, wykupionym za symboliczną złotówkę szczeniakiem do samochodu, odbijało mu się mlekiem i zabraliśmy do domu, gdzie jak na malutką kuleczkę przystało „ochrzczona” została przeze mnie Dunią. Mała Dunia wyrosła na potężnego psa, który prawie przez połowę swojego życia nie zdawał sobie całkowicie sprawy ze swojej siły i rozmiarów, bał się wszystkiego co obce i trzeba było jej bronić przed innymi psami, czy ludźmi. Pewności zyskała będąc już dojrzałym psem. Nigdy nie była agresywna, choć potrafiła bronić bliskich i swojego domu. Żaden uścisk, nawet z najlepszym przyjacielem, nie odda tego uczucia, jak czułam się, kiedy ją obejmowałam i wtulałam się w jej włochatą szyję (zwaną w domu królikiem). Po prostu zapadałam się w niej i już nic się nie liczyło, kiedy płakałam, kiedy mówiłam jej jak bardzo ją kocham, czy jakim jest słodkim szczeniaczkiem… 

Dunia dożyła 16 roku życia, umarła we śnie ze starości, otoczona miłością, w domu moich rodziców….To Ona, Pora, Tygrysek, Czkia i Bibi, a przede wszystkim moi rodzice, dzięki którym wychowałam się ze zwierzętami nauczyli mnie widzieć więcej, czuć więcej, rozumieć bez słów.