malutka Szisza |
Zbliżały się moje imieniny, było to w zasadzie dokładnie 3 lata temu, oświadczyłam, więc mojemu Mężowi (wtedy jeszcze narzeczonemu), że prezent na imieniny wybiorę sobie sama i zostanie on dostarczony na początku października. I tak też się stało: zadzwonił domofon, „dostawca” został wpuszczony do domu… Mąż oniemiał, kiedy okazało się, że owym kurierem jest moja Szefowa, a ową paczką – transporter dla kotów. W środku znajdowały się dwie biało-szare kropki, potwornie spanikowane z osikanymi pięciocentymetrowymi ogonkami, które wyglądały, jak druciki.
Charczały, prychały, chowały się pod kanapą, nie sposób było je złapać. Najtrudniej było z naszą Sziszą - walczyła z nami na śmierć i życie. Kiedy A udało się ją w końcu zapędzić do kuchni, z której nie miała już żadnej drogi ucieczki i pochwycił ją w dłonie, ta ugryzła go ze wszystkich swoich sił, wgryzając się w opuszek jego kciuka i przebijając paznokieć! Pochwycone koty zostały zamknięte w łazience, gdzie niemalże natychmiast usnęły po pełnym wrażeń popołudniu.
Na drugi dzień kotki zabraliśmy do weterynarza. Nie mieliśmy jeszcze żadnego transportera, a one były takie malutkie, że ze spokojem mieściły się w pudełkach na buty. Nadal nam nie ufały, ale siostrzyczka Sziszy wydawała się pogodzić ze swoim losem i dała za wygraną, pozwalając się dokładnie obejrzeć przez weterynarza, wyczyścić uszy i odrobaczyć. Druga w kolejce była nasza mała bohaterka. Weterynarz spokojnie wyjął ją z pudełka i rozpoczął oględziny kotka, kiedy nagle Szisza wykręciła się, niczym rosyjska akrobatka, wydobyła z siebie przeraźliwe syczenie i ugryzła weterynarza, a następnie czmychnęła ze stołu chowając się pod szafkami w gabinecie. Na twarzy weterynarza pojawiła się nutka irytacji połączona ze strachem. Poprosił on swoją asystentkę, aby ta pochwyciła kota, co uczyniła natychmiast i przesuwając centymetr po centymetrze przyciśnięte do podłogi kocie sprowadziła je z powrotem do kartonika.
Pudełko położyliśmy z powrotem na stole. Weterynarz nie kwapił się do powtórnego badania. po chwili przerwy nieśmiało uchylił tekturowe wieczko, zajrzał ukradkiem do środka i powiedział: „A ten kotek…, a ten kotek jest zdrowy” i szybko zamknął kartonik! Wizyta zakończyła się połowicznym sukcesem, albo, jak kto woli połowiczną porażką, w każdym razie czekała nas misja znalezienia doktora, który zechce dokładnie zbadać naszego kartonikowego potworka.
Udało się to na drugi dzień. Niestety nasze stosunki z Sziszą nie uległy w ciągu tej doby jakiejś drastycznej poprawie, dlatego martwiliśmy się kolejną wizytą u drugiego weterynarza. Aby oszczędzić mu niespodzianek, już telefonicznie uprzedziliśmy doktora o temperamencie kotki. Ku naszemu zdziwieniu cała procedura przebiegła jednak bez komplikacji i okazało się, że nasz „zdrowy kotek” ma świerzb uszny i katarek.
Kotki w ciągu paru dni zadomowiły się i przyzwyczaiły do naszej obecności. Wiedzieliśmy jednak, że tylko jeden z nich może z nami zostać i zgodnie z ustaleniami niebawem po jednego z kotków przyjedzie nowa właścicielka. Nie wiedzieliśmy, którego kotka wybierze i sami też mieliśmy trudność z podjęciem decyzji, który z nich powinien zostać z nami. Mieliśmy ogromny dylemat, bo bardzo szybko przywiązaliśmy się do obu kruszynek. Po wielu rozważaniach ustaliliśmy, że dla dobra całej naszej piątki (dwóch kotków, nowej właścicielki oraz dla nas samych) najlepiej będzie, jeśli do adopcji oddamy zwierzę, które wydało się nam spokojniejsze, z którym nowa właścicielka nie powinna mieć kłopotów w szybkim nawiązaniu więzi i który nie odstraszy jej skutecznie od podjętej decyzji o przygarnięciu kociaka.
W ten oto sposób pudełkowy potwór został z nami i na stałe zamieszkał w naszym domu oraz naszych sercach, a z czasem zyskał nowe imię: Szisza, które brzmi dumnie i egzotycznie, jak dumna i niebanalna jest sama jego właścicielka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz