czwartek, 23 października 2014

KRÓLICZEK W DRODZE DO PRACY - GINTUŚ

Mały Ginter
To był maj, pachniała saska kępa … tralala! To był tak naprawdę sierpień, godz. 08:45, dzień powszedni, siedziałam w samochodzie, którym dojeżdżałam jak co dzień do pracy w oddalonej od domu o ok. 5/6 km wsi. Właśnie przejechałam otoczony budynkami dość ostry łuk w lewo, jechałam powoli, bo za tym zakrętem nigdy nie wiadomo co się pojawi (Czy miejscowe burki nie będą miały zlotu na drodze, albo gołąb pocztowy nie będzie się wygrzewał w słońcu?); w odległości około 100 m (może ciut więcej) dojrzałam bardzo wolno skaczącego przez ulice białego królika, zwolniłam jeszcze bardziej, aby przyjrzeć się stworzeniu i oczywiście go nie potracić, gdy zreflektowałam się, że to nie królik tylko bardzo małe kocię, które odpycha się na samych przednich łapkach, zaś tylne powłóczy, co w efekcie wyglądało z daleka jak „powolne kicanie”. Zaparkowałam auto po środku drogi, miejscowe gapie już opierały się o płoty, zablokowałam ruch i pochyliłam się nad maleństwem. Kociak miał całkowity niedowład tylnych nóżek, ale był na tyle żywotny, że jak próbowałam go schwytać to „przeraźliwi charczał”, jakby walcząc o życie.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że tego dnia A miał wolne od pracy i siedział w domu. Wykonałam do niego rozpaczliwy telefon z prośbą o pomoc: „przyjedź, weź jakiś ręcznik i transporter, mam tu malutkiego rannego kociaka, którego natychmiast musimy zawieźć do weterynarza”. Czekając na A zadzwoniłam jeszcze do pracy, że się spóźnię (nie pierwszy i nie ostatni raz podobnych powodów). Kiedy mąż dojechał, kocię miało już za sobą całą szerokość ulicy i siedziało w wysokiej trawie. A wziął ręcznik i schwytał buntującego się niebo głosy stwora, mi zaś kazał pojechać do pracy a sam zdeklarował się pojechać z maluszkiem do weterynarza.
Rozjechaliśmy się w przeciwne strony – nie zdążyłam oddalić się nawet o 200 m, jak na skrzyżowaniu dostrzegłam dwa bardzo małe przejechane kocięta, już nie żyły…, i niestety widać było, że to świeża sprawa. Pomyślałam, że to rodzeństwo znalezionego przeze mnie „króliczka”, który jakimś cudem spośród nich ocalał.
Po powrocie do domu A zdał mi raport z wizyty u weterynarza: złamana miednica, kota trzeba unieruchomić na co najmniej na 2 tyg., nie można wsadzić w gips, ani operować, bo to faza intensywnego wzrostu zwierzęcia, kot najprawdopodobniej nie będzie chodzić. Było nam smutno, nie mieliśmy czasu opiekować się tak malutkim kotem, chodziliśmy do pracy, mieliśmy 3 inne koty i kilka w pracy. Szybko zaczęłam szukać mu domu, w którym ktoś mógłby się nim odpowiednio zająć, nakręcaliśmy filmy, robiliśmy zdjęcia, wystawialiśmy w internecie, kot dostał nawet roboczą ksywkę Zorba, ale nikt nam nie chciał małego kaleki. Na ratunek ruszył mój ukochany tata, który w tamtym okresie nie chodził do pracy i do którego codziennie przed pracą zawoziliśmy maluszka. Kotek przez 2 tyg. siedział zamknięty w transporterze, tata wypuszczał go tylko co kilka godzin na małe mizianko, do toalety oraz na karmienie.
Po 2 tygodniach, byliśmy do niego tak wszyscy przywiązani, że nie było mowy o wydaniu kota. A ochrzcił maleństwo imieniem Ginter (od autora „Blaszanego bębenka”, który oglądaliśmy dzień przed znalezieniem kotka). Gintuś kochał wszystkich otaczających go ludzi, w szczególności oczywiście A i mnie. Kiedy tylko czuł naszą bliskość, to czuł się jak u mamy: wtulał się mocno i zaczynał ssać nasze ubranie i mimo że nigdy nie zaspokoił w ten sposób swojego pragnienia, to robi to po dziś dzień.
Gintuś zaczął chodzić po 2, 5 tyg. od jego złapania, choć utykał i nadal kuleje, to możemy powiedzieć śmiało, że ani chodzie ani bieganie nie sprawia mu żadnych trudności i nie odczuwa dyskomfortu. Jako że jest jedynym kocurkiem w naszym stadzie, to ma się za najważniejszego kota na świecie i nie daje spokoju pozostałym kotom. Nasz „króliczek” ma już 2,5 roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz