czwartek, 29 września 2016

CZY MOŻNA NAUCZYĆ SIĘ MIŁOŚCI?

Czy miłości można nauczyć? A dokładniej, czy miłości do zwierząt można się nauczyć? To pytanie nasunęło się mi, kiedy zastanawiałam się, jak to się stało, że jestem takim człowiekiem jakim jestem, że los zwierząt nie jest mi obojętny i w zasadzie nigdy mi nie był, a przecież masa moich rówieśników, ze wspólnego podwórka, czy szkoły ma zupełnie inną wrażliwość w tych sprawach.

Uznałam zatem, że swoje podejście do zwierząt, (a w zasadzie ogólnie do istot słabszych), zawdzięczam moim kochanym rodzicom. Przyszłam na świat w domu, w którym od urodzenia otaczały mnie psy. Pierwszym była suczka mojej Mamy – Bibi, z którą wychowywałam się pod jednym dachem do 4 roku życia. Jej wygląd wskazywał na to, że była owocem miłości wyżła szorstkowłosego i jamnika (dopowiem tylko, że miała bardzo krótkie nóżki). Opiekowała się mną, uczestniczyła w moich wyimaginowanych zabawach pt. sklep, czy sprzedaż biletów pod blatem kuchennym. Bibi niestety została uśpiona na miesiąc przed swoimi 18 urodzinami (miała raka piersi). Myślę, że moja Mama głęboko przeżyła utratę swojego najlepszego przyjaciela, który przecież był jej towarzyszem od czasów jej dzieciństwa.

Również w domu rodzinnym mojego Taty był piesio, wyszczekana, charakterna: Czkia. Czika w mieszkaniu moich dziadków miała wiklinową budę, do której jak siedziała w środku nie wolno było nawet ręki wsadzić, to był jej azyl. Nie mniej będąc dzieckiem nie bardzo miałam pojęcie o poszanowaniu przestrzeni prywatnej i bardzo lubiłam siedzieć wspólnie z Czkią w jej budzie. Dodam tylko, że „Potężna Mysz” ze mnie zawsze była, więc mieściłyśmy się bez problemu.

Kiedy byłam małym dzieckiem, pamiętam także, jak moja Mama ratowała i leczyła chore gołębie. Potrafiła usztywniać ich skrzydła i przetrzymywała je na okres rekonwalescencji na naszym balkonie. Potem je wypuszczała. To Mama zgodziła się też na zatrzymanie małego kociaka, którego wyciągnęłam z dziury pod blokiem i przyniosłam do domu. Był taki malutki, że cały mieścił się jej na dłoni, to ona go odkarmiła i zadbała o jego zdrowie. Tata w tym czasie był w kilkudniowej podróży, a o tym że mamy kota dowiedział się po fakcie, czyli po powrocie do domu. Ostatecznie kot znalazł dom na wsi.

W połowie mojej podstawówki, nasza rodzina została opiekunem pierwszego w pełni rasowego zwierzaka. Była to roczna wyżełka niemiecka, która miała być psem myśliwskim, ale panicznie bała się huku i przeznaczona została na wydanie. Znajomy rodziców przywiózł ją do naszego domu, myślałam, że po prostu z nią przyjechał w odwiedziny, ale po paru godzinach Pan sobie poszedł, a pies został…, poszliśmy na pierwszy wspólny rodzinny spacer, wspominam ten moment ze łzami wzruszenia w oczach. Pora znad Kanii (tak się nazywała) żyła z nami 3 cudowne lata, to był mój pierwszy pies, była: posuszna, radosna, kochająca, energiczna, „przytulaśna”, towarzyska, ufna i bardzo łakoma. Zabrał nam ją mięsak w wieku 4 lat. Tym razem odejście zwierzaka przeżyłam już w pełni świadomie, a co za tym idzie boleśnie.

Po odejściu Pory nastąpił czas „nigdy więcej żadnego psa”. Nie pamiętam ile dokładnie trwał, ale mając ok 13 lat pojechałam z rodzicami do schroniska na Ławicy, do którego tego dnia nas nie wpuszczono. W następstwie czego dotarliśmy na poznańską „Sielankę”, (dziś to miejsce, do którego na pewno bym się nie wybrała, oblegane przez pseudohodowców, zarabiających na rozmnażaniu zwierząt, ale niestety w tamtych czasach nie było alternatywy). Tata powiedział coś w stylu, że „tylko oglądamy”, w co mu nie uwierzyłam i zaraz pobiegłam do ślicznych rudych seterków irlandzkich. Potem Tata powiedział, że jeśli mamy mieć kolejnego psa, to Mama zadecyduje, którego ze sobą weźmiemy. Nie protestowałam – w końcu powiedział: „że będziemy mieli psa”! Mama zatrzymała się przy pani z dwoma puszystymi kulkami, z dość sporymi łapami, były rozkoszne, coś uzgodniła, a następnie skierowali mnie do wyjścia. W samochodzie otrzymałam informację, że umówiła się z panią u niej w domu po obiedzie i jeśli wszystko pójdzie ok, to pojedziemy tam i weźmiemy suczkę (drugi szczeniak był samczykiem). Pół drogi do domu ryczałam, że powinniśmy byli ją zabrać już teraz, bo na pewno ktoś inny nam ją zabierze. Po obiedzie zebraliśmy się i pojechaliśmy na miejsce. Pani pokazała nam matkę szczeniąt – piękną kaukaskę, która właśnie skończyła karmić swoje kulki, będące efektem jej romansu z bardzo skocznym owczarkiem niemieckim, (który wziął ogrodzenie 1.80 m). Wsiedliśmy z naszym, wykupionym za symboliczną złotówkę szczeniakiem do samochodu, odbijało mu się mlekiem i zabraliśmy do domu, gdzie jak na malutką kuleczkę przystało „ochrzczona” została przeze mnie Dunią. Mała Dunia wyrosła na potężnego psa, który prawie przez połowę swojego życia nie zdawał sobie całkowicie sprawy ze swojej siły i rozmiarów, bał się wszystkiego co obce i trzeba było jej bronić przed innymi psami, czy ludźmi. Pewności zyskała będąc już dojrzałym psem. Nigdy nie była agresywna, choć potrafiła bronić bliskich i swojego domu. Żaden uścisk, nawet z najlepszym przyjacielem, nie odda tego uczucia, jak czułam się, kiedy ją obejmowałam i wtulałam się w jej włochatą szyję (zwaną w domu królikiem). Po prostu zapadałam się w niej i już nic się nie liczyło, kiedy płakałam, kiedy mówiłam jej jak bardzo ją kocham, czy jakim jest słodkim szczeniaczkiem… 

Dunia dożyła 16 roku życia, umarła we śnie ze starości, otoczona miłością, w domu moich rodziców….To Ona, Pora, Tygrysek, Czkia i Bibi, a przede wszystkim moi rodzice, dzięki którym wychowałam się ze zwierzętami nauczyli mnie widzieć więcej, czuć więcej, rozumieć bez słów.




piątek, 4 września 2015

MIĘDZY MŁOTEM A KOWADŁEM


Młot

Czasami przychodzą takie dni, jak ten dziś, w którym dopada mnie totalne rozgoryczenie, tym jak ludzie postrzegają moje życie, moją osobę i mój świat. Wchodzą do niego w brudnych buciorach i oceniają z taką łatwością, jakby było to najprostsze 2+2, a wszystko, co nie równa się 4 było złe, nieprawidłowe.
 
Śnieżka - żyje dzięki moim Teściom
Poznając nowych ludzi staram się nie opowiadać od razu, że znaczną część mojego świata zajmują zwierzęta. Dla wielu osób pogłowie w liczbie: 4 koty domowe, 1 kot „poddomowy” oraz 1 koń stanowi i tak już spore wyzwanie psychiczne do udźwignięcia. Informowanie na pierwszym spotkaniu o tym, że oprócz tego opiekuję się także kotami w pracy (teraz już tylko 1), dokarmiam koty w stajni, że czasem przygarniam też tymczasowo psy i koty potrzebujące, (które trzeba leczyć, sterylizować lub znaleźć im dom), raczej uważam za zbędne. Dlaczego? Ano dlatego, że co bardziej taktowni robią tylko wielkie oczy i pomachują głową z niedowierzaniem, a ci mniej taktowni zaczynają pytać:

- Czy oby na pewno masz tyle czasu? Pewnie nie pracujesz na pełen etat? Odpowiadam: – Tak pracuję.  (Niepocieszony tym faktem rozmówca pyta więc dalej).

- A w takim razie co na to Twój mąż? (I tu należy się domyślać, że mąż jest strasznie biedny i nieszczęśliwy oraz zaniedbywany, jeśli w ogóle ktoś zakłada, że męża mam). Odpowiadam: – Nic żyje ze mną jakoś i kocha nasze zwierzęta tak samo jak ja. (Rozmówca nadal niepocieszony: bo przecież najlepiej w wizerunek „kociej mamy” wpisuje się stara panna lub co najmniej sfrustrowany mąż, a on niby kocha???. Zadaje więc bardziej osobiste pytanie).

- A masz dzieci? – Nie, nie mam. (I tu sprawa dla przesłuchującego mnie delikwenta zostaje przesądzona,  oczy mu się uśmiechają - wniosek: ona jest nieszczęśliwą bezdzietną kobietą, która przelała swój instynkt macierzyński na zwierzęta, a ponieważ nie mam dzieci, to ma też znacznie więcej czasu na takie głupoty jak pseudo ratowanie świata).

Inne zdania, które czasem mnie denerwują, (kiedyś może nawet sprawiały mi przykrość ale się uodporniłam), to stwierdzenia: „Wiesz, że nie uratujesz całego świata”; „Trzymanie zwierząt zwłaszcza dużych psów w mieszkaniu, to ich męczenie” (dla tych które są ze schroniska szczególnie!); „Zainteresowałbyś się problemami ludzi, a nie zwierząt, tyle jest potrzebujących, głodnych dzieci etc.” - Mówią to zwłaszcza ludzie, którzy niczym się nie dzielą, ani czasem ani pieniędzmi (o przepraszam raz do roku kupują serduszko WOŚP), a których moja postawa wprawia w złe samopoczucie, gdyż zdają sobie nagle sprawę, że mając się ze wzorowych ludzi robią dużo mniej dobrego od kogoś innego i cierpi na tym ich ambicja – tacy ludzie szybko ode mnie uciekają, gdzieś gdzie im będzie wygodniej.
„Zwierząt się nie adoptuje – adoptuje się dzieci”; i megalomania: „Człowiek jest wyżej niż zwierzęta – zwierzęta są dla ludzi”.

Ze zdziwieniem (choć nawet to pocieszające) przyjmuję stwierdzenia przychodzących do nas po raz pierwszy gości, którzy wiedzą o naszej „przypadłości” i stwierdzają zaskoczeni: „U was w domu wcale nie czuć kotami” (jakby przychodząc zakładali, że muszą ubrać najgorsze ciuchy, bo im one prześmierdną), albo „Tyle ich macie a prawie wcale ich nie widać”.

Dla niektórych ludzi jestem też złym człowiekiem, gdyż działam wbrew naturze i woli boskiej, bo tym w ich oczach jest: sterylizacja i kastracja zwierzęt. Oczywiście są to z reguły ludzie, którzy nawet palcem nie kiwną w kwestiach bezdomnych zwierząt. Do tego rzadko kto zadaje sobie na początku trud, aby zrozumieć dlaczego mamy tyle zwierząt. Najczęstszym uproszeniem jest myślenie, że po prostu nie znam umiaru, jestem lekkomyślna i biorę wszystko jak leci (zawsze winna jestem ja - nie mąż). Przez całe wakacje nie znalazłam także zrozumienia w kwestiach pozostawiania zwierząt na dłuży czas. Przecież można je oddać rodzicom na tydzień pod opiekę, a samemu polecieć na Kanary. Wszystko jest takie proste... przecież. Przecież nie można tęsknić za zwierzętami- one też przecież nie tęsknią, a rodzice będą wręcz przeszczęśliwi :) Bo każdy wie jakim czasem i możliwościami dysponuje nasza rodzina.

Jednak najpowszechniejszą jest opinia, że jestem: przewrażliwioną, naiwną wariatką, która zamiast skupiać się na podstawowych wartościach społecznych: dom, rodzina, dzieci, samochód, dbanie o swój kobiecy wizerunek zatraca się i zamyka w „świecie zwierząt”. Otóż informuję Was moi drodzy dalsi i bliżsi znajomi, że tych dla których warto - nie zamykam się i wpuszczam „w każdym rodzaju obuwia”, a pozostali po prostu w moim odczuciu na to nie zasługują. 
W każdym razie męczy mnie już tłumaczenie tych wszystkich rzeczy każdemu z osobna, jak chcą niech myślą, że jestem patologiczną zbieraczką kotów.

O kowadle później… bo jest jeszcze druga strona medalu. 
 
 

czwartek, 30 lipca 2015

OSIEDLOWY BANDYTA

Gadułek
Przystępując do opisywania tej historii, napotkałam na jeden zasadniczy problem: nie pamiętam, jak ta historia się dokładnie zaczyna … Nie mogę odnaleźć w żadnym zakamarku mojej pamięci dnia ani sytuacji, w której pierwszy raz ujrzałam Gadułka. Postanowiłam więc podpytać Męża. I co? I nic – czarna dziura!
Mogę napisać jedynie, że Gadułka zaczęłam widywać około lipca/ sierpnia 2012, czyli 3 lata temu. Był nieufny i nie podchodził do nas, za to chętnie wypijał wodę i zjadał jedzenie, które po jakimś czasie zaczęliśmy mu wystawiać na klatce schodowej. Była to dziwna sytuacja, bo kot zasadniczo bez  żadnych przesłanek zaadaptował naszą zewnętrzną część domu, jak swoją. Ponadto prezentował się wyjątkowo dostojnie, jak na dzikożyjącego kota: ładnie umaszczony, zdrowa sierść, duży i muskularny oraz niesamowicie sprawny. Zaczęliśmy rozpytywać po okolicy, czy ktoś nie zgubił kota, wywiesiliśmy ogłoszenia, umieściliśmy informacje na forum naszej okolicy. Ale odpowiedzią była jedynie cisza. 

Z czasem, mimo iż nasz sublokator nie do końca dawał się dotykać, sam zaczął szukać naszego towarzystwa i spędzać z nami letnie wieczory na ogródku. Codziennie wieczorem meldował się także na karmienie. W końcu kota można było pogłaskać i zajrzeć mu pod ogon. Ustaliliśmy, że to ONA. :)

Nadeszła jesień, a kot beztrosko patrolował osiedle, chodził na polowania na pobliskie pole, wieczorem najadał się do syta pod naszym dachem, a do tego chodził z nami na spacery i bawił się w ogrodzie. Niestety noce stawały się coraz chłodniejsze i zaczęliśmy martwić się, że nie ma gdzie schronić się przed chłodem i ulewami. Mimo, iż klatka schodowa jest zadaszona, to jednocześnie otwarta na tzw. przestrzał i hula przez nią wiatr, a czasem zacinający deszcz moczy schody. Boczną część półpiętra obłożyliśmy więc drewnem, a następnie zakupiliśmy ocieplaną budę. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Kot zaakceptował nowe lokum w trybie ekspresowym, a jednocześnie zachował swoją autonomię.W międzyczasie pojawiła się u nas w domu Pani Weterynarz na szczepienia i oględziny kotów domowych. Przy tej okazji zweryfikowała stan zdrowia Gadułka, który okazał się być a samcem, a nie kotką jak przypuszczaliśmy, tyle że po prostu był wykastrowany… 

Gadułkowa buda

Dlaczego na imię dostał Gadułek? Bo dużo gadał i do tej pory często pogaduje do nas w swoim języku. Jednak z perspektywy czasu myślę, że imię Bandyta byłoby może odpowiedniejsze. Bandyta bowiem rządzi osiedlem, przechadza się ulicą, skacze po wszystkich płotach między ogródkami sąsiadów. Popada także w konflikty z innymi wiejskimi kotami (niestety zdarza się, że przychodzi pogryziony), ma nikły respekt przed psami i czasami, to one boją się jego, do tego przynosi pod dom zdobycze z pola ;/ Jest też oczywiście niesłychanie mądry, rozpoznaje nasze samochody, (to pod nimi i na nich się kładzie). Codziennie rano czeka na wycieraczce pod drzwiami, aż mój Mąż da mu śniadanie, następnie ok. 17:00 zjawia się na skrzynce z gazem przy naszym garażu i wita mnie, jak parkuje samochód po pracy. Ostatnią wizytę zalicza ok godz. 22:00, czyli w porze kolacji. Ponadto tuli się, bawi, daje sobie pomóc, jak trzeba go zbadać, odkazić rany bojowe, czy odrobaczyć. Znają go wszyscy na osiedlu :) Lubi dzieci, a one lubią jego, często odwiedza także sąsiadów.

Jedynym minusem tej jego wolności, jest fakt, że gdy zdarzy się mu nie przyjść o jego stałej porze i pominąć np. kilka posiłków, to bardzo się martwimy. Raz nawet już go opłakiwaliśmy, gdy pewnego dnia na drodze oddalonej o niespełna kilometr od naszego domu znaleźliśmy potrąconego i martwego kota, który umaszczony był jak nasz Gadułek, (byliśmy na tyle zdeterminowani, aby dość dokładnie obejrzeć zwłoki). Wróciliśmy do domu. Przy budzie stała od wczoraj nietknięta miska chrupek, na której widok rozpłakałam się jak bóbr. Ustaliliśmy z A, że żadnych więcej zwierząt! Posprzątaliśmy na klatce i zaplanowaliśmy zawieźć budę do schroniska. Wieczorem, umówieni byliśmy z sąsiadami na grilla, na którym siedziałam bez humoru, gdy w pewnym momencie, jeden z sąsiadów rzekł coś w stylu, że: „Coś słabo martwy jest ten wasz kot, bo właśnie przechodzi przez płot na wasz ogródek”. Radość była niesłychana i cały wieczór piliśmy „za zdrowie Gadułka”. 

Na koniec tej opowieści pozostaje bez odpowiedzi jedno pytanie: Skąd dorosły, wykastrowany, nieoznakowany oraz zadbany kot wziął się na naszej wsi, na naszym osiedlu, pod naszym domem?  Pytanie to jest teraz już zupełnie nieważne, bo cieszymy się, że tak wyszło.

środa, 24 czerwca 2015

JAK PIES Z KOTEM

Przyjaźń międzygatunkowa szczególnie mnie porusza. W dobie filmików „youtube” już nikogo nie powinno dziwić, że:
To wszystko to prawdziwe historie, ale każda z nich ma różne podłoża i na to aby przyjaźń międzygatunkowa miedzy psem a kotem mogła zaistnieć składa się szereg czynników.
Wariant I – kociątko + szczeniak – to najszczęśliwsze połączenie, aby w zwierzaki mogły w przyszłości żyć w harmonii. Oba są małe, zaczynają proces adaptacji do otoczenia, dużo się uczą w tym: „tolerancji” do innych gatunków :) (zupełnie jak ludzie). Wspólne wychowanie buduje więź na lata i z reguły „odwrażiwia/ odczula” zarówno psa pod względem agresji do kota jak i kota pod względem lęku w stosunku do psa. Może jednak zdarzyć się tak, że pies tolerować będzie jedynie tego konkretnego kota. Tak dzieje się często np. w gospodarstwach rolnych, gdzie psy dzielą wspólnie podwórko ze swoimi kotami, ale intruzom „pogonią już kota”. Z reguły małe zwierzaki bardzo szybko rozpoczynają wspólne harce i nie zauważają szczególnych barier w swoich relacjach towarzyskich.

Wariant II – dorosły kot + szczeniak – w tym przypadku najczęściej kot jest zniesmaczony, że pod jego dach przytargałaś/eś takiego stwora do domu. Może być go bardzo ciekawy, może go omijać szerokim łukiem, może charczeć i się obrażać. W tym wypadku potrzebny jest czas – koty w szczególności te dorosłe, z wyrobionymi już poglądami na życie muszą oswoić się ze zmianą, jaką jest wprowadzenie nowego domownika (czasami nie ma znaczenia, czy to jest pies czy nowy kot). Niektóre kotki (w sensie dziewczynki), z silnym instynktem opiekuńczym szybko otaczają szczenięta niemalże matczyną opieką. Ogólnie w świecie zwierząt zaobserwować można, że zwierzęta instynktownie odróżniają „młode” osobniki od dorosłych, wykazując się w stosunku do nich większą dozą wyrozumiałości. Nie inaczej dzieje się kiedy twoje malutkie dziecko ciągnie twojego z reguły opryskliwego psa za ucho, a on cierpliwie to znosi.  W przypadku szczeniąt, które potrzebują dużej dozy zabaw, trzeba zwracać uwagę czy psina nie jest zbyt natarczywa w stosunku do kota, gdyż jego cierpliwość może w końcu się wyczerpać, a bardzo mocno poddenerwowany kot nie zawaha się użyć pazurów.

Wariant III – dorosły pies + kociątko – to do ciebie należy ocena, czy istnieje szansa na przekonanie twojego psa, że kot także może być domownikiem. Na tej relacji trzeba mocno się skupić, bacznie obserwować, a jednocześnie nie wprowadzać złej energii i nerwowej atmosfery. Kociakowi należy zapewnić bezpieczeństwo i względnie ograniczyć stres, jeśli widok psa wywołuje u niego panikę.
Mój pies: Dunia w gościach u kota: Bobiego
Trzeba także mieć kontrole nad psiną w przypadku ewentualnej próby ataku. Zapoznawanie odbywać powinno etapami, a czas jaki temu poświęcimy zależy od reakcji, jakie wywołuje wzajemne towarzystwo obu zwierzaków. Przez pierwsze dni albo w gorszych przypadkach tygodni zwierzęta zawsze powinny znajdować pod bezpośrednią opieką właściciela. Tak jak w przypadku dorosłej kotki, tak i u dorosłej suczki obecność małego kotka może obudzić instynkt macierzyński.

Wariant IV – dorosły kot + dorosły pies – tu dość dużo zależy od tego, czy przyprowadzamy psa do domu kota, czy kota do domu psa.
W naszym domu najczęściej przyprowadzamy psa do domu kota, a właściwie domu kotów. W tym przypadku pies z reguły na początku jest zdezorientowany faktem, że znalazł się w obcym miejscu na dodatek jest to dom kota, co kot oczywiście ostentacyjnie okazuje. Taka niestabilność ułatwia akceptację  przez psa bez zbędnych walk. I szczerze, nie spotkałam się jeszcze z psem, który w moim domu rzuciłby się na któregoś kotów, (aczkolwiek najbezpieczniej będzie zachować czujność, tak jak w wariancie III). Pierwsze dni zawsze zwierzaki spędzały czas tylko w naszej obecności, czasem pies szczekał, czasem koty się chowały, ale im dłużej to trwało, tym bliżej siebie były i tym mniej emocji budziła w nich wzajemna obecność. Kiedyś Lucy (Shih Tzu naszych sąsiadów) zagoniła Sziszkę w kąt, co usłyszała nasza druga kotka Lenka, która natychmiast przybiegła Sziszy z odsieczą, w konsekwencji czego ja musiałam stanąć po stronie psa :). 
Przyprowadzanie dorosłego kota do dorosłego psa jest chyba najtrudniejsze – oczywiście można próbować, ale wskazaniem do tego typu zamiarów powinny być pewne przesłanki, takie jak np. wcześniejsze kontakty tych zwierząt z innymi psami czy kotami, np. gdy w poprzednim domu kota był pies, albo nasz pies przebywał już kiedyś w domu z kotem. Przez ponad pół roku mieszkaliśmy z mężem w domu jego rodziców, gdzie przed naszą wprowadzką mieszkały już dwa koty i pies. Kiedy się do nich wprowadziliśmy, do stada dołączyły jeszcze nasze dwa dorosłe już koty. O tyle, o ile dla psa nie stanowiło to żadnej różnicy (kot w tę czy we w tę), o tyle kotki: Szisza i Lenka potrzebowały ok tygodnia czasu, aby się przystosować. To doświadczenie pozwoliło nam w późniejszym czasie, kiedy już zamieszkaliśmy na swoim, na goszczenie jeszcze wielu innych psiaków w naszym domu pełnym kotów.

Na koniec chciałabym tylko podkreślić, że posiadając już jedno zwierzę w domu, zanim podejmiemy decyzję o przyprowadzeniu kolejnego, powinniśmy starannie sprawdzić, czy nasz kot/ pies jest w stanie dzielić się swoim terytorium i swoimi ludźmi z innym zwierzakiem. To jego dobro powinno być dla nas najważniejsze, (gdyż przede wszystkim jesteśmy od początku do końca odpowiedzialni za to co już oswoiliśmy).  Czasami, co przyznaje wielu moich znajomych jak i ja sama mogę potwierdzić, przygarnięcie drugiego zwierzaka bywa zbawienne dla psa/ kota, który spędza wiele godzin w samotności, gdy my jesteśmy w pracy. Wzajemne towarzystwo pozwala na rozładowanie energii, zaspokojenie w większym stopniu potrzeb społecznych, a także może chronić nasze mieszkanie i znajdujące się w nim przedmioty przed ich niszczeniem przez psa/ kota, do którego dochodzi, gdy zwierzę sfrustrowane jest wielogodzinna samotnością. Więc może warto? :)


środa, 3 czerwca 2015

ZABAWA W KOTKA I MYSZKĘ

Było o jedzeniu, a dziś będzie o bawieniu. Zacznę banalnie: każdy kot to indywidualista różny od pozostałych, mający swój prywatny temperament.

W naszym domu charakterystyka jest następująca:
- GNITUŚ – całym sobą krzyczy: „Ja, ja, ja; moje, moje, moje”! Czyha w ukryciu, żeby skakać na głowy pozostałym kotom i doprowadzać je do „mikro zawału serca”, nie daje się bawić reszcie kociaków wspólnymi zabawkami (mimo, że sam ich akurat nie używa), wszystkie zabawki są jego i on sam jest oczywiście najważniejszy. To taki kot ogrodnika. Uwielbia nowości, choć nie jest zbyt odważny. Kocha też aportować gruchające piłeczki i myszki, ale przede wszystkim potrzebuje interakcji z człowiekiem, bo to wulkan energii i jest dosłownie wszędzie. Jedna z najbardziej rozbrajających jego zabaw polega na tym, ze niepostrzeżenie wdziera się do suszarni, gdzie rozwieszam pranie, a następnie chowa się w koszulach męża, idealnie w środku, tak aby i z przodu i z tyłu był zasłonięty. Musze go z tych koszul wyciągać albo przeganiać i wtedy… wtedy on ucieka w następną koszulę…
- NIUSIA – choć jest w podobnym wieku do Gintusia (są najmłodsi), to energii ma o 60% mniej od niego, nie jest tak absorbująca. Jej ulubiona zabawa z człowiekiem to zabawa moimi włosami: spuszczamy głowę na dół tak by włosy wisiały na całej długości, a następnie Niusia przechadza się miedzy nimi, by w pewnym momencie paść na podłogę na plecy - brzuchem i łapkami do góry, chwytając włosy swoimi pazurkami i krzywym uzębieniem, targa je niemiłosiernie. Kocha też psocić się starszej od siebie Sziszy: łazi za nią pusząc ogon i udając, że jest od niej silniejsza – wydaję się wtedy być bardzo z siebie dumna. Czasami bawi się też piłeczkami i myszkami – dopóki oczywiście nie zabierze jej ich Gintuś.
- SZISZA – kiedyś była jedynaczką  i często się obraża, jeśli zabawa nie toczy się z nią i tylko z nią. Jest bardzo mądrym kotem, świetnie aportuje: najbardziej kocha przynosić gumki (frotki do włosów), które wystrzeliwujemy palcami, nie pogardzi też wstążeczkami/ kokardkami przylepianymi na prezenty. Na odgłos gumy od razu reaguje chęcią do zabawy – wystarczy strzelić gumką w spodniach i już szuka gdzie ta gumka jest. Kradnie je na umór i zawsze wyczuje ich zapach (kiedyś wyjęła nam nawet gumową uszczelkę). Jak ma ochotę to potrafi wdzięcznie się gonić z każdym kotem z naszego stada.
Szisza w suszarce
Kiedy wracam do domu z siatami pełnymi zakupów, które zaczynam opróżniać, to chowa się po reklamówkach i czeka ażeby zacząć nosić „kota w worku”. Ukrywa się także we wszelkich pudełkach/ kartonikach, (to chyba zostało jej z dzieciństwa, bo w końcu to „pudełkowy potwór”).
- LENKA – to nasz mały śpioszek, najbardziej lubi robić „nic”. Lenka ma swoją jedną prywatną zabawkę: to pluszowa grzechotka dla dzieci wypełniona szeleszczącym materiałem. Bywaja dni, że wszędzie ją ze sobą nosi. Druga zabawka lenki to gumowy korek ze zlewu, który notorycznie nam ginie, i który notorycznie znajdujemy na podłodze wszędzie tylko nie w kuchni. Jeśli chodzi o zabawy z człowiekiem to Lenka nie jest szczególnie na nie nastawiona, poza tym jest wyjątkowo niedelikatna. Aczkolwiek jest jedna rzecz, którą po prostu uwielbia: wskakiwać do koszyków (wiklinowe, kosze do przenoszenia prania itd.), a następnie być noszoną z przystankami w różnych punktach domu, najlepiej widokowych.
MaLenka w koszyczku
Niestety z tymi zabawami nie zawsze było tak zabawnie. Mamy nauczkę, że nie wszystko powinno znajdować się w zasięgu kota. Szisza, która zawsze do woli mogła bawić się gumeczkami  i wstążeczkami, może teraz to robić jedynie pod naszym okiem, dlatego, ze kiedyś pewna 40 cm wstążeczka została w całości połknięta przez Lenkę. Faktu tego nie odnotowaliśmy od razu, dopiero gdy kot zaczął intensywnie wymiotować, zawieziony został do weterynarza, gdzie poddano go odpowiedniej diagnostyce i wykryto możliwe ciało obce w jelitach. Leniuszek poddana została ciężkiej i kosztownej operacji jelit, które przecinane miała w 4 miejscach, gdyż inaczej nie można było wyciągnąć całych 40 cm tasiemki, a następnie dość długo dochodziła do siebie i w mojej ocenie jej układ pokarmowy nie jest w 100% sprawny po tym zdarzeniu.

piątek, 22 maja 2015

KOCIE „PRZYSMAKI”

Ci co mają koty, wiedzą że upodobania tych zwierząt bywają dziwne a co najmniej różne. Największy kłopot pojawia się wtedy, kiedy w domu mamy kilka kotów, których gusty i potrzeby jedzeniowe dość mocno od siebie odbiegają. I tak kot z chorymi nerkami np. nasza Lenka i Niusia, powinien dostawać tzw. „renal”, kot z chorym pęcherzem moczowym karmę „urinary”, ten z wrażliwym żołądkiem „sensitive” lub specjalną karmę dla gastryków, a ten z cukrzycą jeszcze coś innego. Mniej skomplikowane bywają podziały na koty dorosłe i młode, czy wykastrowane/ wysterylizowane lub nie, albo po prostu z nadwagą lub wychudzone.  Do tego każdy kot ma swój indywidualny smak. Jak to pogodzić? Wszystko jest względnie łatwe do opanowania, gdy posiadamy środki finansowe, alby każdemu z naszych podopiecznych zapewnić właściwe żywienie. Wtedy mając nawet kilka kotów posiadających różne schorzenia, można po prostu kupować odpowiednie karmy weterynaryjne i podawać je w zalecanych dla nich dawkach. Do tego trzeba mieć także przestrzeń, gdyż niektóre zwierzęta zjadają szybciej i nie pozwalają najeść się tym co jedzą  wolniej… (nasz Gintuś musi jeść sam).

Inaczej sprawa ma się, kiedy ktoś kocha swoje zwierzę lub zwierzęta, a po prostu nie stać go na to, aby do końca życia żywić je specjalistyczną karmą weterynaryjną i/ lub ma się ich tyle, że jest to ciężkie do zorganizowania i sfinansowania . Wtedy trzeba znaleźć złoty środek. My stawiamy na różnorodność, tzn. nasze zwierzęta dostają zarówno karmy specjalistyczne, drogie karmy dla kotów z dużą zawartością mięsa i witamin, ale także tzw. jedzenie domowe: surowe mięso, warzywa, ryby, zupy etc.

Najdziwniejszy gust jedzeniowy ma nasza Szisza, która uwielbia podkradać obierki z kapusty, kalafiora liście sałaty czy szpinaku oraz UWAGA, UWAGA: lubi miąższ z grejpfruta !?!? :) Koty często zjadają/ a właściwie wylizują talerze po obiedzie, czasem podpijają mleko ze szklanki, choć ogólnie oczywiście go nie dostają (gdyż jak wiadomo laktoza im szkodzi).
 
W domu nie mamy za to praktycznie żadnych roślin, jedyna doniczka w całym mieszkaniu zawieszona jest na haku pod sufitem w kuchni. Wszelkie inne rośliny zarówno te w bukietach jak i w doniczkach kończyły marnie z obżartymi liśćmi, z obwieszonymi główkami, służącymi jako doskonały koci worek treningowy. Koty nie oszczędzały ani różyczek w wazonie, ani fiołków na parapecie, ani pelargonii na balkonie. Ale oprócz tego, że po całym mieszkaniu fruwały kawałki liści i płatków, które ciągle trzeba by było sprzątać, to zrezygnowaliśmy z roślin przede wszystkim z obawy o zdrowie naszych kocich podopiecznych, gdyż wiele roślin domowych jest po prostu toksyczna dla zwierząt. Są to np.:  tzw. gwiazda betlejemska, fiołek alpejski, bluszcz pospolity, lilie, konwalie, fikusy, oleandry. Część roślin zaprezentowana jest w galerii zdjęciowej pod linkiem:
http://kobieta.onet.pl/zdrowie/zycie-i-zdrowie/trujace-rosliny-doniczkowe-fiolek-alpejski-bluszcz-difenbachia/sxd04

Wydaje mi się, że żywienie kotów wymaga zdobycia pewnej wiedzy w tym zakresie, alby nie przekarmiać, nie podawać produktów ciężkostrawnych oraz szkodliwych, dlatego wszystkim potencjalnym właścicielom zwierząt (niezależnie od gatunku) radziłabym zawsze przed nabyciem nowego domownika do zapoznania się z jego potrzebami, poprzez lekturę odpowiednich książek.

wtorek, 3 lutego 2015

NIESZCZĘŚLIWA HISTORIA ZE SZCZĘŚLIWYM ZAKOŃCZENIEM - NIUŚKA

Krótko po tym jak znalazłam "króliczka" (poprzednia historia) w pracy przytrafiła mi się bardzo przykra sytuacja. Na terenie zakładu, w którym pracowałam od kilku miesięcy urzędowały już podrośnięte kociaki. Były na tyle duże, że akurat rehabilitowałam ich mamę, którą poddałam sterylizacji. Byłam dość zmęczona: w domu 3 koty, 1 dochodzący, w pracy cała chmara małych i dużych rozrabiaczków, którym szukałam domów i którymi się opiekowałam, w tym rzeczona kotka po operacji.
Niusia, Niuśka, Niusieńska z A
Wyszłam na papierosa za budynek... (tak wiem to straszne), gdy zauważyłam, że na studzience kanalizacyjnej siedzi największy dzikus z tegorocznego miotu. Jedno oko miał bardzo spuchnięte i mniejsze od drugiego, dolna szczęka przesunięta w prawo i krew... z nosa, przy oku... makabra. Kocie całkowicie osowiałe - umierało. W pierwszym momencie myślałam, że jak zwykle, jak będę próbowała się do niego zbliżyć, to ucieknie, poprosiłam więc o pomoc P, który przyniósł mi ręcznik i miał pomóc złapać biedactwo. Ale kocię stało, dało się zawinąć w ręcznik i zanieść do samochodu. Szef pozwolił mi zwolnić się z pracy i pojechać do weterynarza.

Werdykt weterynarza – kot został skatowany – wniosek: musiał to zrobić ktoś od nas z pracy (zabolało mnie to strasznie i myślałam, że już tam nie wrócę). Kot otrzymał leki, ale rokowań nie było w zasadzie żadnych, czy przeżyje, czy nie. Jak to bywało już wcześniej kot, a w zasadzie kotka wylądowała w naszym mieszkaniu na rehabilitację. Na wstępie ustaliłam z A, że jak kot tylko wydobrzeje, to znajdziemy mu dom, bo nie poradzimy sobie z opieką nad kolejnym zwierzakiem. I tak mijały dni: buzia małej powoli się goiła, niestety ciągle miała biegunki. W klinice Wąsiatycza w Poznaniu dawali jej kroplówki, diagnozowali układ moczowy itd. Mała zaczęła strasznie dużo pić i siusiać. Cukrzycę też wykluczyliśmy. Leczenie było trochę po omacku, a biegunki trwały już zdecydowanie za długo. Odstawiliśmy leki i zaniechaliśmy wizyt w klinice, znaleźliśmy weterynarza bliżej siebie - cudowną Panią Olę. To ona postawiła diagnozę moczówki prostej, czyli choroby, która mogła być wywołana schorzeniem nerek lub guzem przysadki mózgowej, a która objawia się właśnie wypijaniem dużej ilości wody i jej częstym wydaleniem. Po tej diagnozie już wiedzieliśmy (choć nie obyło się bez kłótni), że Niuśka zostaje z nami. Nikt nie chce przecież małej sikawki, która na dodatek czasem nie trafia do kuwety i przez którą wydajemy majątek na żwirki w 20 l opakowaniach.

Biegunki ustąpiły, kot zyskał apetyt, zakochał się ze wzajemnością w Gintusiu (różnica miedzy nimi wynosiła ok 2-3 mc). Dziś Niuśka, to pogodny kociak, czasami lubi porozrabiać, ale większość dnia przesypia. Bardzo długo pracowałam nad jej zaufaniem. Mój A do chwili obecnej każde przytulenie z jej woli celebruje, jak święto narodowe, gdyż kotka jest nieufna (ze względu na charakter, jak i przeżycia). Po jej zachowaniu wnioskuję, że ewidentnie skrzywdził ją mężczyzna. „Pamiątką” po tym zdarzeniu są nawracające małe krwotoki z nosa, braki w uzębieniu, krzywa żuchwa i mimo wszystko wielkość oczu. Kochamy ją z całego serca zarówno my – jej opiekunowie, jaki i nasze pozostałe koty – jej kompani.

Nadmienię tylko jeszcze, że mimo żalu wróciłam do pracy. Szef sprawdził monitoring, ale niestety okazało się, że tego dnia akurat była awaria, przez co nagrania są niekompletne. Do chwili obecnej nie wiem, komu z moich kolegów przeszkadzała ta mała czarna kulka, ale kimkolwiek jest… ach… niech zmądrzeje, bo ja za siebie nie ręczę.